Opuszczasz schronisko i wyruszasz na szlak. Oddalając się, zauważasz, że ubywa znajomych twarzy i droga coraz bardziej obca. Brakuje ci doświadczenia, a trzeba iść, zdążyć przed zmierzchem. Wiesz, że dojdziesz tak daleko, ile się poświęcisz i ile starczy ci sił w nogach. Potrzeba ci wsparcia, dobrej rady. Kogo zapytasz o drogę? Wielu z nas tak właśnie wchodziło w dorosłość.
A później okaże się, że to nie tylko młodość, ale całe życie jest serią pytań, decyzji i odpowiedzialności za nie. Życzę ci, abyś spotkał wtedy kogoś takiego jak błogosławiony Pier Giorgio Frassati. Kiedy stanie na twojej drodze, spróbuj go poznać. Kiedy z daleka będzie krzyczał do ciebie: „Ciao!”, nie udawaj, że nie słyszysz.
Kiedy myślę o Pier Giorgio, przychodzą mi na myśl słowa współczesnego mu Brata Alberta z Krakowa: Powinno się być dobrym jak chleb; powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny.
Głodnych nie brakuje także i dziś: głodnych pokarmu, ale także głodnych bliskości, przyjaźni, głodnych przykładu szczęśliwego życia. Jakim pokarmem jest dla współczesnych Pier Giorgio Frassati? Na początku należy zaznaczyć, że jest on chlebem danym nam ręką samego Jezusa, który (…) wyszedł na brzeg, ujrzał wielki tłum. I ulitował się nad nim (Mk 6, 34). Cud tego rozmnażanego pośród tłumów chleba trwa do dzisiaj.
Idźcie, popatrzcie, jak wyglądał człowiek ośmiu błogosławieństw – mówił do krakowskich studentów ówczesny arcybiskup Karol Wojtyła, otwierając wystawę poświęconą ówczesnemu słudze bożemu. Podziw Jana Pawła II dla Frassatiego jest dziś powszechnie znany. Jako papież osobiście odwiedza Pollone i klęka przy jego grobie, później wynosi go na ołtarze. Kolejni papieże również stawiają Pier Giorgio za wzór wobec młodzieży całego świata.
Staram się sobie wyobrazić, kim byłby dziś, kiedy wszystko dookoła jest przecież inne. Ośmielam się twierdzić, że mieszkając chociażby w Warszawie, byłby aktywnym członkiem któregoś duszpasterstwa akademickiego. Z pewnością też angażowałby się w różnego rodzaju dobroczynne inicjatywy. Może byłby liderem Szlachetnej Paczki, może wolontariuszem w hospicjum? Miałby wiele możliwości i z pewnością nie poprzestałby na jednej. Podziwiam go, nie tylko za to, że był człowiekiem tak aktywnym, ale przede wszystkim za to, że owa aktywność była owocem jego wiary. Był autentycznym chrześcijaninem w każdym aspekcie swojego życia.
To co robił dla biednych, było ewangelicznym miłosierdziem, które jak pisze święty Jan Paweł, jest objawieniem miłości. Aktywność dobroczynna Frassatiego nie była jedynie współczuciem i litością, czy wykorzystywaniem wolnego czasu. On, dając biednym jeść, dawał im swoją obecność, swoje dobre słowa, swój czas przeznaczony na obowiązki studenta, które później nadrabiał do późna w nocy. Sam poniekąd był chlebem, którym karmił innych, tak jak czyni to do dziś. Jego miłosierdzie było wyrazem braterstwa, wzajemnej odpowiedzialności za siebie. Był i jest dobroczyńcą ludzkości.
Przykład, jaki nam zostawił, kształci w Kościele nowych świętych. Inspirował się nim nie tylko Święty Papież, ale także jego przyjaciel, dziś czcigodny sługa boży, Jerzy Ciesielski, wykładowca Politechniki Krakowskiej. Inny, dziś również błogosławiony, młodszy od Frassatiego o kilkanaście lat, Alberto Marvelli pisał: Ponownie czytam biografię Pier Giorgio Frassatiego, która już uczyniła mi tak wiele dobra. Och, jeśli mógłbym naśladować go w czystości, dobroci, miłości, pobożności! Przykłady te pokazują, że inspirowanie się Frassatim jest nie tylko piękne, ale także i owocne.
Od śmierci Pier Giorgia mija kilkadziesiąt lat, a on wciąż inspiruje, zachwyca i pociąga swoim przykładem. Osoba tego włoskiego studenta wymyka się wszelkim stereotypom i tradycyjnym wyobrażeniom o świętości (student w aureoli?). Jest jednak w pełni bliska jej istoty. To pozwala nazywać go świętym współczesnym.
Jest pewien obraz, na którym Frassati jest namalowany stojący u stóp Matki Bożej razem ze świętą Teresą od Dzieciątka Jezus. Ona, w karmelitańskim habicie, trzyma krzyż w skrzyżowanych na piersi dłoniach. On w garniturze, pod krawatem – iście nie po kościelnemu założone ręce. Zestawienie tych dwóch świętych wydaje się być kontrastem, pokazaniem dwóch biegunów świętości. Chyba jednak jest inaczej. Frassati przecież, tak jak Teresa Martin, wzorowo wypełniał swoje powołanie. Żył przy Chrystusie tam, gdzie było jego miejsce. To dwoje wielkich świętych, którzy swoją świętość skryli w swej codzienności. Oboje też są zapamiętani jako ludzie szczególnej radości, która była wyrazem ich głębokiego zaufania Bogu.
Jedna z książek Luciany Frassati – Gawrońskiej nosi tytuł „Mój Brat Pier Giorgio”. Dziś z pewnością możemy nazywać go Naszym Bratem. Jego siostrą nie jest już tylko Luciana. Jest bratem wszystkich, którzy tego pragną.
Dziś schodzi do nas ze szczytu, na który wspinał się podczas swojego dwudziestoczteroletniego życia. Schodzi w doliny naszych szarych codzienności, aby świecić nam przykładem, aby na szlaku naszych zmagań dodawać nam sił i wskazywać drogę verso l’alto. Schodzi z góry, na której, żyjąc jeszcze wśród nas, zauważył go Jan Paweł II. Góry, na której Pier Giorgio spotkał Chrystusa. Największego Przyjaciela, Miłosiernego Ojca, który królestwo niebieskie powierza ubogim w duchu, który pociesza smutnych, nasyca pragnących sprawiedliwości, miłosiernych obdarza swoim miłosierdziem, a wprowadzających pokój nazywa swoimi synami… (Mt 5, 3-10).
Pier Giorgio wskazuje nam drogę na szczyt Góry Błogosławieństw. Nie wskazuje jej palcem, nie mówi: idź tak i tak. Tę drogę pokazuje całym sobą. Czy już wiesz Kto jest tą Drogą? On daje rękę, kiedy tkwisz po uszy w szambie głupoty naszego świata. On cuci cię, otrzeźwia, kiedy twoje życie staje się wegetacją. Spowalnia tempo wyprawy, gdy ciężko ci pod górkę. Przekierowuje wzrok, pomaga inaczej patrzeć na życie wraz z całym jego trudem.
Chylę przed nim czoło i wiem, że nigdy nie będę taki jak Pier Giorgio. Kiedy jednak uklęknę już wkrótce, w kościele św. Anny w Warszawie, przy trumnie z jego relikwiami, będę prosił go, abym zawsze żył tak, bym starał się choć trochę mu dorównać.
Aleksander Wesołowski
Warszawa, czerwiec 2016